Jest Ci źle. Z dnia na dzień Twoje życie wywróciło się do góry nogami. Mimo to musisz być silny. Musisz wytrwać w sytuacji, jakiej jeszcze kilka miesięcy temu nawet sobie nie wyobrażałeś. Choć życie nagle odebrało Ci tak wiele, musisz świadomie oddać jeszcze więcej. Musisz umieć rezygnować z formy pocieszenia jaką jest zwykły uścisk przyjaciela. Musisz nauczyć się opanować lęk i zwalczać wyparcie. Kontrolować to, z kim oraz w jakich okolicznościach się spotykasz, a nawet czego dotykasz. Planować wszystkie aspekty codziennego życia z wyprzedzeniem, tak aby w czasie jednego wyjścia do sklepu czy na pocztę załatwić jak najwięcej potrzebnych rzeczy. Jeśli jesteś rodzicem, musisz stać się mistrzem logistyki - pracując i zajmując się dziećmi jednocześnie. Do tego, choć sam czujesz się zagrożony - musisz zapewnić im poczucie bezpieczeństwa. Choć nie chcesz się z nią mierzyć - musisz powiedzieć im prawdę. Wprowadzać je w co chwilę zmieniające się zasady funkcjonowania świata.
To wszystko wymaga ogromnej siły, hartu ducha i wytrwałości. Musisz znaleźć w sobie te wszystkie cechy - stać się prawdziwym superbohaterem. Dlaczego MUSISZ? Bo to jedyna droga ku temu, żeby nie było jeszcze gorzej. Bo jesteśmy na wojnie i czy tego chcesz czy nie, Ty też masz swoją rolę do odegrania. Być może wydaje Ci się, że to nie dla Ciebie, że dłużej tak nie podołasz. Wiem, że dasz radę. Musisz. Nie jesteś sam, wszyscy jedziemy na tym samym wózku.
Wszystkie historie o superbohaterach zawierają etap ich kształtowania - bolesny, pełen wyzwań i wyrzeczeń. Kiedy są wycieńczeni i przerażeni, gdy stają się bliscy rezygnacji - pojawia się motywacja. Sytuacja, która sprawia, że zaczynają na nowo widzieć sens swojego poświęcenia. Dziś jesteśmy w o tyle trudniejszej sytuacji, że musimy znaleźć w sobie siłę do dalszej walki zanim pojawi się nowa motywacja. Zanim nasi bliscy zaczną umierać w szpitalach, gdzie nie będzie nam wolno ich odwiedzić, pożegnać.
Ja mam już tę ścieżkę za sobą, przynajmniej częściowo. Będę bohaterem tej pandemii nie jako lekarz, ale jako osoba prywatna. Jako ktoś, kto nauczył się oddawać wiele, by nie stracić jeszcze więcej. Ten tekst jest jednym z elementów mojej walki, mojego "bohaterskiego catharsis". Jego napisanie było mi potrzebne, czytając go odkryjesz dlaczego. Być może stanie się także ścieżką do Twojej przemiany...
"Kiedy będzie znowu normalnie..."
Zaryzykuję stwierdzenie, że w ten sposób zaczyna się ostatnio większość wypowiedzi. Tęsknimy już za swoją codziennością z czasów sprzed pandemii. Tęsknimy tak bardzo, że zaczęliśmy doceniać drobne rzeczy, które odebrała nam "sytuacja epidemiologiczna". Z jaką radością weszliśmy na nowo do parku, do lasu! Jakim świętem stał się jeszcze niedawno zwykły spacer.
Wielu tęskni tak bardzo, tak bardzo chce usłyszeć, że już niedługo będzie lepiej - że szuka potwierdzenia, że można przywrócić okruchy dawnej normalności - może jedno, dwa spotkania ze znajomymi? Może grill? Przecież to tak niewiele, to nic złego. Na pewno jest jakaś teoria, jakiś "ekspert" cytowany przez media, który to popiera. Są przecież całe kraje... Może powinniśmy tak jak oni, nie zamykać szkół, przedszkoli. Żyć nadal jakoś tak bardziej normalnie?
NIE umówię się z Tobą na kawę, a jeśli spotkam Cię przypadkiem, NIE uściskam Cię jak zwykle, ani NIE podam Ci ręki. W ten sposób pokazuję Ci, że mi na Tobie zależy.
Im szybciej pogodzisz się z tym, że to jest teraz nasza nowa normalność - tym lepiej. Być może świat jaki znaliśmy do tej pory jeszcze kiedyś wróci. To całkiem miła myśl... Jeśli tak będzie, to nieprędko.
Są dwie opcje - albo będziemy utrzymywać zasady dystansu społecznego do czasu wprowadzenia skutecznego leczenia i/lub szczepień ochronnych, a dzięki temu utrzymywać w ryzach liczbę zakażeń jak dotąd albo ulegniemy naszym tęsknotom - im więcej z nas tak zrobi - tym szybciej pogrążymy się w prawdziwym piekle, jakie potrafi zgotować koronawirus, co udowodnił już w niejednym miejscu na Ziemi. Jeśli chcemy, aby można było odblokowywać kolejne sektory gospodarki, musimy utrzymać silne ograniczenia w kontaktach społecznych w życiu osobistym. Znoszenie kolejnych zakazów nie oznacza, że problem został zażegnany, że nie wróci.
Pewnie słyszałeś już nie raz o współczynniku reprodukcji określanym jako R. To liczba, która w przybliżeniu mówi ile nowych osób zakaża jeden chory. W szczytowym okresie epidemii w Wuhan R wynosiło 2,5 czyli średnio jeden chory zarażał 2,5 kolejnych osób. Wszystkie działania jakie podejmujemy mają na celu sprowadzenie R< 1, ponieważ dopóki przewyższa 1, przybywa coraz więcej i więcej chorych. Jeśli R < 1 - oznacza to, że nowych zachorowań jest coraz mniej w porównaniu do wyjściowej liczby, a epidemia wygasa.
Współczynnik R zależy od kilku rzeczy i co najważniejsze - jest zmienny w zależności od nich:
1) Czas, w którym jest się zakaźnym - im dłuższy tym gorzej. W przypadku koronawirusa zakaźnym jest się już na 2 dni przed pojawieniem objawów choroby, przez cały okres ich utrzymywania i czasem jeszcze kilka dni po. Co więcej, można przebyć zakażenie zupełnie bezobjawowo i także zakażać przez co najmniej kilka dni. Będziemy mogli wpłynąć na ten parametr i skrócić czas zakaźności, kiedy wynalezione zostaną skuteczne leki przeciwko koronowirusowi.
2) Liczba oraz charakter okazji do rozprzestrzeniania choroby - każde spotkanie twarzą w twarz, każde "pogaduchy", każda sytuacja, w której zakażony zakaszle albo kichnie w bliskiej odległości od kogoś innego stwarza ryzyko transmisji. Im dłuższy kontakt tym większe ryzyko. Kontakty w zamkniętej przestrzeni, to większe ryzyko.
Najważniejsza interwencja, wpływająca na przebieg epidemii to póki co właśnie dystansowanie społeczne - zmniejszenie liczby okazji do rozprzestrzeniania zakażeń. Musimy myśleć o sobie jako o elementach infrastruktury potrzebnej wirusowi do rozprzestrzeniania się. Im mniej spotkań międzyludzkich - tym lepiej dla nas, a gorzej dla koronawirusa.
Kolejne okazje do zakażenia stwarzają sytuacje, kiedy dotykamy skażonej powierzchni, a następnie swoich ust czy nosa. Największe ryzyko, że natkniemy się na taką powierzchnię jest tam, gdzie dużo dotykających - na klamkach, przyciskach od windy, włączających światło, na terminalach płatniczych, poręczach schodów itp. Powszechne, częste mycie rąk lub ich dezynfekcja to kolejne interwencje zmniejszające okazje do transmisji. Pomocne może być także korzystanie z rękawiczek jednorazowych, ale one mają sens jedynie, jeśli dotykamy w nich tego, co "nie-nasze". W rękawiczkach robimy zakupy, załatwiamy co mamy załatwić w przestrzeni poza domem, gdzie musimy czegoś dotykać. Przedmioty potencjalnie skażone, których nie możemy wyrzucić, takie jak karta płatnicza i klucze - wkładamy do osobnego woreczka/ torebki - odkazimy je w domu. Wychodzimy, następnie ściągamy bezpiecznie rękawiczki, wyrzucamy je do kosza, dezynfekujemy ręce płynem na bazie alkoholu (który nosimy zawsze przy sobie) i mamy "zresetowaną" sytuację. Dopiero teraz możemy wyjąć telefon, złapać swój rower, kierownicę samochodu, a nawet podrapać się po nosie czy poprawić maseczkę - jak mus to mus. Obowiązuje zasada - wszystko co moje dotykam odkażonymi lub umytymi rękami. Dopiero takie działanie pomaga zmniejszyć ilość okazji do zakażenia.
Wiele krajów, w tym Polska wdrożyły nakaz zakrywania nosa i ust. Nie po to aby chronić noszącego - nawet najlepsza maseczka tego nie zrobi jeśli nie będzie odpowiednio używana, a z tym wiele osób ma problemy. Zakrywanie ust i nosa sprawia, że kropelki z dróg oddechowych potencjalnie zakażonych osób zostają przy tych osobach, mniejsza ich ilość wydostaje się dalej. W makroskali - może to mieć znaczenie dla redukcji R. Dla indywidualnego człowieka - jeśli będziemy dłużej rozmawiać z kimś twarzą w twarz - nie można liczyć na ochronne działanie takiej bariery. Maseczki to za mało. Przyłóż spryskiwacz do kwiatów do swojej i zobacz ile kropelek zatrzyma. PS. Maseczki antysmogowe i przeciwpyłowe z wentylem w ogóle nie zatrzymują tego, co ich użytkownik wydycha.
3) Podatność na zakażenie ludzi narażonych na nie. Nikt, kto nie przechorował jeszcze COVID 19 nie ma odporności przeciwko koronawirusowi SARS CoV2. To nowy dla ludzkości wirus, a zatem cała ludzkość jest wrażliwa na zakażenie. Na ten czynnik będziemy wpływać za pomocą szczepienia ochronnego. Szczepienia to cudowny wynalazek, ponieważ jeśli obejmiemy nimi odpowiednio dużo osób - w ogóle nie musimy się przejmować pozostałymi elementami. Jeśli R wynosi 2, zaszczepienie co drugiej osoby sprawia, że redukujemy je do 1. Jeśli wynosi 3 - zaszczepienie 2/3 populacji redukuje R do 1. Im więcej osób zaszczepimy, tym bardziej ukręcamy łeb epidemii. Piękne, prawda? Właśnie na tym polega tzw. odporność zbiorowa.
Mam nadzieję, że już zaczynasz dostrzegać dlaczego utrzymywanie zasad dystansowania społecznego jest tak ważne - to jedyne silne narzędzie do kontroli epidemii jakim póki co dysponujemy. Pewnie chcesz wiedzieć kiedy możemy liczyć na interwencje z punktu 1., czyli leki oraz punktu 3. - szczepienia. Wspominałam już, że nieprędko. Być może myślisz, że przecież jest już leczenie - chlorochina (Arechin). Niestety to lek, który być może łagodzi nieco przebieg choroby, ale nie zabija wirusów, a tym samym nie wpływa długość zakaźności. Pewnie słyszałeś, że pobiera się osocze ozdrowieńców i podaje uzyskane od nich przeciwciała osobom chorym. Albo że jest Remdesivir - "nowy stary" lek przeciwwirusowy, który przynosi obiecujące efekty terapeutyczne. Obie te opcje są na etapie leczenia eksperymentalnego, do tego pierwsza wiąże się ze sporym ryzykiem, w związku z czym zarezerwowana jest dla najciężej chorych. Druga nieco bardziej spełnia kryteria "światełka w tunelu", ale po pierwsze nadal potrzeba czasu i danych, aby ocenić, czy to światełko to nie złudzenie optyczne, czyli mówiąc profesjonalnie - zbadać bilans korzyści do ryzyka, a po drugie - wyprodukowanie zasobów leku dla całej ludzkości trochę potrwa. Poza tym aby skorzystać z tych opcji musi być dla Ciebie miejsce w szpitalu, a jeśli wszyscy nagle zaczną "wracać do normalności" - może ich szybko zabraknąć. Szczepienia ochronne rozwijają się w niespotykanym dotychczas tempie, ale także wymagają dokładnej oceny i badań. Pamiętajmy, że ma to być produkt podany zdrowym ludziom - żeby zacząć go stosować na szeroką skalę, musimy mieć silne dowody na jego bezpieczeństwo. Analiza skuteczności i bezpieczeństwa obecnych kandydatów szczepionek potrwa według prognoz ekspertów około rok. Jeśli okaże się, że bingo - mamy to - znowu trzeba będzie wyprodukować szczepionki w ilości zabezpieczającej miliony, jeśli nie miliardy osób (nie wiadomo jeszcze jak długo utrzymuje się naturalna odporność po przebyciu choroby). Zatem "nieprędko" zmierza bardziej ku określeniu "jeszcze długo zanim".
Co z krajami, które radzą sobie pomimo, że nie wprowadziły tzw. lock-down? Jasne, powinniśmy czerpać przykład z wielu innych krajów, przede wszystkim w zakresie finansowania sektora opieki zdrowotnej oraz edukacji w zakresie zdrowia publicznego. W ilości lekarzy przypadających na mieszkańców, czy stopniu zautomatyzowania laboratoriów medycznych. Powinniśmy wykonywać równie dużo testów, poszukiwać tak samo aktywnie zakażonych oraz osób z ich kontaktu. Nasz system to skrajnie niedofinansowany, zbiurokratyzowany kolos na glinianych nogach, którego rusztowaniem są trzymani w emocjonalnym szachu medycy łatający grafiki, pracując na kilka etatów, często pomimo przekroczenia wieku emerytalnego. To rusztowanie pęka wraz z każdym lekarzem, pielęgniarką czy ratownikiem medycznym zakażonym SARS CoV2 z powodu niewystarczającego zaopatrzenia w środki ochrony osobistej. A mi pęka serce, kiedy widzę jak w innych krajach za absolutny priorytet uznano ochronę pracowników medycznych oraz ich wsparcie moralne w tym druzgocącym czasie (bądź co bądź, nawet jeśli ma się niewyczerpany zapas respiratorów, ktoś musi je obsługiwać), a u nas - padają oskarżenia. Z bohaterów medycy zamieniani są stopniowo w oprawców, winnych "zarazie".
Pogodzenie się z aktualną sytuacją dla mnie też nie było wcale łatwe. Od połowy lutego, kiedy wybuchło ognisko we Włoszech spodziewałam się nadchodzących zmian i stopniowo żegnałam dotychczasowe życie. Przytulałam w myślach każde wspomnienie swojej "normalności". Nieraz płakałam. Zajmuję się chorobami zakaźnymi i zagadnieniami z dziedziny epidemiologii zawodowo od 6 lat. Wiem, że do tej pory pandemie o skali do jakiej zdolny jest koronawirus zmieniały losy ludzkości, że po nich już nigdy nic nie było takie samo i że jeśli to spieprzymy - normalność już nigdy nie wróci. Być może to co piszę wydaje Ci się okrutne. Być może myślisz, że teraz potrzebne są słowa, które otulą Cię niczym ciepła kołderka, a ja serwuję Ci zimny prysznic. Oto dlaczego postanowiłam napisać ten tekst.
W mikroskali
Kiedy zaczynałam pracę, pewien doświadczony lekarz przekazał mi niezwykle cenną lekcję - jedną z tych, których nie można się nauczyć na studiach ani z żadnej książki. W relacji lekarz pacjent, szczególnie w tych najtrudniejszych przypadkach, stale rozgrywa się trójkąt dramatyczny. Zarówno pacjent jak i lekarz zmieniają w tym układzie role: kata - ofiary - wybawcy. W oczach cierpiącego i wystraszonego pacjenta w chwilach poprawy stajemy się bohaterami, ale gdy tylko cierpienie powraca - jesteśmy postrzegani jako oprawcy. Walczymy dalej, z czasem u pacjenta przychodzi poprawa albo akceptacja, a lekarz widziany jest jako ofiara systemu, z którym musi walczyć w imię dobra pacjenta. Czasem kierunek zmian bywa odwrotny, czasem przeskakujemy kilkukrotnie pomiędzy tymi "rolami". Nie musiałam długo czekać, aby wziąć udział w tym szczególnym teatrze życia. Już pierwsze tygodnie pracy zawodowej przyniosły sytuację, w której w oczach rodzica dziecka z poważną chorobą, w której mogliśmy zaoferować jedynie leczenie objawowe, zmieniałam postać nawet kilka razy dziennie. To było strasznie wyczerpujące emocjonalnie, myślę że dla obu stron. Doświadczenie to nauczyło mnie kolejnej ważnej lekcji - żeby od początku grać w otwarte karty. Wcielenie się w rolę bohatera jest nęcące, szczególnie na początku kariery zawodowej - tyle lat nauki nie poszło na marne - oto potrafimy pomagać! Mamy poczucie misji, endorfiny szaleją, ale co potem? Tylko jeśli już na początku zrzucimy pelerynę i powiemy wprost jak jest - ile faktycznie zależy od nas, ile od pacjenta, a nad czym nie mamy kontroli - oszczędzamy wszystkim późniejszego dodatkowego cierpienia wynikającego z niepewności i rozczarowań. Tylko w ten sposób budujemy wzajemne zaufanie i prawdziwą relację, nie tę "teatralną".
W makroskali
"Trójkąt dramatyczny" rozgrywa się teraz w makroskali. Pacjentem jest całe społeczeństwo. Personel medyczny został ubrany w peleryny superbohaterów w takim samym odruchu, w jakim desperacja i lęk każą przypisywać nadludzkie możliwości lekarzowi prowadzącemu na początku każdej poważnej choroby. Kiedy mimo starań medyków udręka trwa, a skutki pandemii odciskają swoje piętno na kolejnych obszarach życia - medycy z wybawców stają się w oczach społeczeństwa oprawcami. Oliwy do ognia dolewa retoryka decydentów, którzy zasłaniają luki w wypełnieniu swoich obowiązków. Obarczają odpowiedzialnością tych, których wysyłają na wojnę bez oręża.
Bez wątpienia podjęte wcześnie metody dystansowania społecznego były bardzo dobrym krokiem. Wszystkie analizy epidemiologiczne na to wskazują. Zyskaliśmy dzięki temu coś niezwykle cennego - coś, czego Włosi czy Hiszpanie nie mieli - czas na przygotowanie do walki, na zbrojenie przed prawdziwą wojną. Mogliśmy czerpać z doświadczeń krajów, które trwały już w piekle epidemii i które na bieżąco dzieliły się swoimi doświadczeniami. Wiadomo było, że placówki medyczne i domy opieki długoterminowej dla osób starszych i przewlekle chorych to miejsca krytyczne, które trzeba zabezpieczyć oraz że zakażenia personelu medycznego to kolosalny problem. Tzw. zasoby ludzkie, to równie kluczowy element w walce z epidemią co respiratory. Przez ostatnich kilka tygodni nie doczekaliśmy się jednak gruntownych zmian w organizacji i zaopatrzeniu placówek medycznych, za to dowiedzieliśmy się w jakiej formie odbędą się [sic!] wybory prezydenckie.
Problem ten niesie niebezpieczne inklinacje. Poza tym, że dostęp do świadczeń medycznych stał się ograniczony (kolejne placówki są zamykane z powodu zakażeń wśród pacjentów i personelu), pacjenci zaczynają obawiać się kontaktu z lekarzami, coraz częściej unikają niezbędnej pomocy pogotowia ratunkowego, czy leczenia szpitalnego. To sprawia, że ofiar pandemii nie wystarczy już liczyć uwzględniając jedynie kody przypisane do zakażenia koronawirusem. Każda osoba, której śmierci można by zapobiec (niezależnie od jej przyczyny), gdyby tylko uzyskała odpowiednio wcześnie pomoc medyczną - to kolejna ofiara pandemii. Problemów niestety będzie przybywać - wraz z opóźnionymi rozpoznaniami chorób nowotworowych, niezrealizowanymi szczepieniami ochronnymi, utratą kontroli nad chorobami przewlekłymi, nie wspominając o kolosalnym pokłosiu zaburzeń lękowych i depresji. Do tego skutki postępującego kryzysu gospodarczego, czyli tak po ludzku - biedy.
Karty na stół. Trzeba przerwać emocjonalny rollercoaster, który wykańcza obie strony. Przed nami jeszcze długa droga. Jesteśmy sobie nawzajem w tej drodze potrzebni.
Już tu byliśmy
Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek jak to jest, że choć pandemie pochłonęły znacznie więcej ofiar niż wojny - półki z literaturą historyczną uginają się od opisów wydarzeń militarnych, a jedynie pojedyncze pozycje opisują przebieg wielkich pandemii? Że pomniki żołnierzy można znaleźć w każdym mieście, a nie stawiano monumentów upamiętniających tych, którzy walczyli z zarazą? Czasy pandemii w dziejach ludzkości to okresy, których nikt nie chce pamiętać. W których ludzie z lęku przed zakażeniem odwracali się od siebie nawzajem do tego stopnia, że nie mogli później patrzeć w lustro. Hiszpanka (1918-1920) zabijała głównie młodych dorosłych. Ich osierocone dzieci umierały czasem z głodu, ponieważ w obawie przed zakażeniem nikt nie odważył się nimi zaopiekować. Myślisz, że w dzisiejszych czasach to niemożliwe, niedopuszczalne? Czy po 100 latach od ostatniej wielkiej pandemii jesteśmy mądrzejsi? Lepsi?
Niestety, krok po kroku powielamy te same błędy, które znane są ludzkości od stuleci. Wpadamy w te same pułapki, które dolewają oliwy do ognia epidemii.
Pułapka nr 1.
Przekonanie, że skoro nie jest tak źle jak zapowiadali, to znaczy że obawy przed koronawirusem były przesadzone. To, że nie odczuwasz wyraźnie groźby sytuacji świadczy jedynie o skuteczności rygorystycznych zasad dystansowania społecznego narzuconych przez państwo - ot paradoks pandemii. W tej pułapce mieści się także bagatelizowanie problemu koronawirusa poprzez porównywanie liczby jego ofiar z liczbami osób zmarłych z innych przyczyn, t.j. wypadki samochodowe, nowotwory itp. Szczerze powiedziawszy nie wiem jak komukolwiek mogło to przyjść do głowy, ale staje się powielanym argumentem. Za tymi liczbami kryją się ludzkie życia, czyiś rodzice, dziadkowie, bracia i siostry! Jeśli mamy szansę swoim zachowaniem ocalić kolejne osoby - zróbmy to. Jeśli z jakiegoś powodu tysiące ludzkich śmierci nie robią na Tobie wrażenia, potrzebujesz więcej zer na liczniku zgonów - spójrz z jakim tempem tych ofiar przybywa. Jeśli pozwolimy aby licznik przyspieszył - przekonasz się, że to było idiotyczne porównanie. Ale proszę, nie róbmy tego tylko dlatego, że w Twoją analizę danych wkradł się błąd.
Pułapka nr 2.
Przeświadczenie, że problem transmisji zakażeń, to nie Twój problem i możesz spotykać się ze znajomymi, żyć jak dotąd. Skoro jesteś zdrowy i czujesz się świetnie - to nie masz z tym nic wspólnego. Twoi znajomi na pewno też nie - są rozsądni, lubisz ich, bo myślą tak jak Ty (wbrew obiegowej opinii badania socjologiczne pokazują, że to podobieństwa a nie różnice są magnesem scalającym relacje międzyludzkie) - zakażenie na pewno ich nie dotknie. Niespodzianka - w ten sam sposób myśleli prawie wszyscy zakażeni. Większość osób, które zachorowały jako pierwsze w swoim "klasterze zakaźnym" czyli w grupie osób zakażonych, które się ze sobą kontaktowały - nie wie jak ani gdzie doszło do infekcji. Najlepsze dane, jakimi aktualnie dysponujemy pokazują, że 40-50% osób przechodzi zakażenie bezobjawowo. Część z nich zapewne nigdy nie dowie się, że była źródłem poważnych problemów dla kogoś innego. Czy ten scenariusz nie brzmi znajomo: U nas w domu wszyscy zdrowi, u koleżanki, z którą plotkowaliśmy w czasie spotkania w parku czy na ławce przed blokiem - też. Zachorowała jej ciocia, do której pojechali tylko złożyć życzenia wielkanocne, bo jest samotna. Wiadomość o chorej cioci przy kolejnym spotkaniu przed blokiem pewnie Cię na chwilę poruszy. Od razu stworzysz scenariusze, w których mogło dojść do zakażenia - pewnie ten wolontariusz, który robi jej zakupy, albo na poczcie gdzie odbiera rentę, a może była gdzieś w przychodni czy w szpitalu, choruje na cukrzycę... nie przyjdzie Ci do głowy, że to Ty byłeś źródłem jej problemów. Bo dokładnie tak działa Twój mózg. Mój też i każdego z nas. Jeśli sobie to uświadomisz, masz szansę skorygować odruchowe sposoby myślenia.
Jesteśmy teraz jak elementy układanki z domino. Jeśli wyjdziesz z łańcucha - przerwiesz potencjalną transmisję. Bez ciągłości spotkań międzyludzkich pandemia nie przetrwa.
Problem polega na tym, że nie da się całkowicie "zamrozić" całego świata na dwa tygodnie, część tych spotkań musi się odbywać. Muszą działać placówki opieki zdrowotnej, bo ludzie nadal chorują na inne schorzenia i potrzebują pomocy. Musimy odblokowywać gospodarkę, bo wykończą nas bieda i skutki kryzysu. Żeby móc to zrobić - przywracać niezbędne elementy życia, trzeba wstrzymać się z tymi, bez których da się funkcjonować. Wytrzymaj. Każdy kolejny tydzień to krok do przodu. Pomyśl jak będziesz wspominać ten czas za rok, dwa, pięć...
Pułapka nr 3.
Stygmatyzacja społeczna osób zakażonych. Myślisz, że osoba zakażona jest winna swojej choroby? A może obecnej sytuacji? Utożsamiasz chorych z wirusem, postrzegasz jako "nosicieli zarazy"? Osoby zakażone czują się coraz bardziej napiętnowane. Jeśli myślisz, że przesadzam - wyobraź sobie, że właśnie otrzymałeś wynik testu na koronawirusa i jest on dodatni - czy będziesz mógł śmiało napisać o tym na lokalnej grupie na FB, poprosić sąsiadów o pomoc przy zakupach itp? Stygmatyzacja to niebezpieczne zjawisko społeczne, które sprawia, że coraz więcej osób ukrywa swoje zakażenie. Nie ma lepszego paliwa dla epidemii niż niewykryte ogniska zakaźne.
Problem ten ma także większą skalę - globalną. Stygmatyzacja polega także na krzywdzących określeniach łączących wirusa z Chinami oraz z Azją, co prowadzi do aktów nienawiści i rasizmu. Jeśli ktoś w Twoim otoczeniu używa określenia "chiński wirus" - zwróć mu uwagę, że to niewłaściwe sformułowanie. W dziejach każdej pandemii szukano winnych wśród przedstawicieli jakiegoś narodu czy mniejszości. W średniowieczu osoby należące do mniejszości religijnych obwinianych za wybuchy epidemii palono na stosach. Dziś nasze stosy płoną w internecie. Chcemy myśleć o sobie, jako o dzieciach niewyobrażalnego postępu cywilizacyjnego, więc zachowujmy się adekwatnie do tego określenia. Nie podkładajmy ognia.
Pandemie się zdarzają. Tak działają prawa przyrody. Jeśli potrzebujesz wytłumaczenia, nie możesz znieść myśli, że tak jest i już - zamiast szukać teorii spiskowych lub obwiniać inne narody - powiedz sobie, że natura mści się na nas za zniszczenia, jakie wyrządzamy generując tony śmieci i niszcząc naszą planetę. Ten sposób myślenia może przynajmniej przynieść jakieś korzyści. Każdy inny prowadzi do tworzenia nowych problemów.
Pułapka nr 4.
Lęk przed zakażeniem przenoszony na lęk przed personelem medycznym - problem o którym napisałam powyżej, a który sprawia, że poza chorymi na COVID, coraz częściej umierają osoby, którym moglibyśmy pomóc, gdyby po tę pomoc się zgłosiły.
Strach jest nam potrzebny do przetrwania, pozwala unikać niebezpieczeństw. Musimy jednak nauczyć się go kontrolować. Jeśli to on przejmie kontrolę nad nami - stracimy zdolność racjonalnego działania.
Przyznaję - boję się dalszego rozwoju pandemii. Bywały momenty, w których obrazy dotyczące przebiegu "Hiszpanki" spadały na mnie mieszając się z danymi dotyczącymi wtedy jeszcze epidemii koronawirusa w Chinach i we Włoszech. Projekcje przyszłości wywoływały u mnie lęk, który czasem odbierał oddech. Czułam się przytłoczona i porażona. Musiałam znaleźć upust dla tej ogromnej energii, która chciała mnie spętać. Zaczęłam pisać posty na blogu i prowadzić webinary dla pediatrów. W domu stworzyłam ramowy plan dnia, bo wiem że rutyna działa kojąco i na dorosłych i na dzieci. Tworzyłam ze swoimi córkami projekty edukacyjne i plastyczne. Przekuwanie emocji w działania bardzo pomogło. Potrzebowałam czasu, aby poskromić bestię. Teraz wiem, że ona nadal tam jest. Nadal się boję, ale to ja mam kontrolę. Wiem, że jeśli będę mądrze rozgrywać swoją część walki, będzie lepiej.
Ta kontrola jest nam niezbędna, szczególnie w nagłych wypadkach, które nadal mogą się zdarzyć - koronawirus nie wymazał innych problemów z życia. Dzieci nadal chorują na zapalenie ucha, czy zakażenie układu moczowego, łamią sobie ręce i rozbijają głowy - jeśli lęk przed koronawirusem powstrzyma nas przed zasięgnięciem pomocy medycznej - może się to skończyć powikłaniami zagrażającymi ich życiu. Osoby dorosłe nadal doznają zawałów serca, czy zaostrzeń POChP. Musimy umieć ocenić co w danej chwili jest dla nas większym zagrożeniem i działać adekwatnie.
Uwolnij się
Jeśli wpadłeś w którąś pułapkę, dałeś się złapać w sidła stałych mechanizmów rządzących pandemią - zobacz jak wygląda teraz życie w północnych Włoszech, w Hiszpanii - niemal każdy stracił kogoś znajomego, kogoś bliskiego. Sięgnij do źródeł historycznych. Przeczytaj jak wyglądały wielkie pandemie - jak przez miesiące, a czasem lata wykańczały społeczeństwa. Zmierz się z rzeczywistością. Ujarzmij lęk. Następnie poluzuj wnyki, które Cię trzymają. Wyjdź na spacer, zaczerpnij powietrza, zadzwoń do przyjaciela. Ciesz się, że możesz z nim porozmawiać, choćby w ten sposób. Pomyśl, że nadejdzie w końcu czas, gdy usiądziecie razem przy kawie. A teraz - nie spieprzmy tego, żebyśmy mogli się spotkać i wspominać jedynie jak ciężko było w izolacji...
* Przepraszam za długość tego posta, ale jak wszystko, to wszystko.
* Zainteresowanych tematem zasad szerzenia się zakażeń i nie tylko - odsyłam do świetnej książki Adama Kucharskiego "Prawa epidemii".